Zmęczenie. Bąble na stopach i przyklejony na kilka ładnych godzin,  głupkowaty uśmiech.  Tak właśnie wygląda finał wyprawy na Gaustatoppen, która jest najwyższym szczytem Telemarku i bramą do kuszącego płaskowyżu Hardangervidda w Norwegii.

Ale po kolei. Dla mnie to inauguracja kilkudniowego treningu przed zbliżającymi się Mistrzostwami Polski „Speedriding Polish Cup”, które odbędą się w Bieszczadach na początku marca.
Spontaniczna decyzja o wyjeździe w to niezwykłe miejsce, utwierdzona dobrą prognozą pogody. Słonecznie i prawie bezwietrznie, choć relatywnie mroźno.
Kilkugodzinna podroż samochodem z Oslo dostarcza niezapomnianych wrażeń estetycznych uczestnikom przedsięwzięcia: Wojtkowi, Pawłowi, Dominikowi, Jackowi oraz niżej podpisanemu. Po przebyciu niesamowitej  pod względem krajobrazowym trasy, wreszcie ukazuje nam się Ona. W całym swym majestacie, przyprawiona światłem pięknego wyżowego, bezchmurnego przedpołudnia. Dosłownie zapierająca dech w piersi.

rzed nami Gaustatoppen 1891 m n.p.m.

Po nasyceniu oka i przegrupowaniu, dojeżdżamy samochodem najdalej jak to możliwe i następnie ruszamy o własnych siłach. Plan jest prosty: Wojtek, Paweł i Dominik wychodzą „z buta”  i jako paralotniarze oddają zlot do miejscowości Rjukan, która znajduje się u podnóża  masywu, skądinąd słynącej niegdyś z produkcji ciężkiej wody (historia w okresie II Wojny Światowej). Ja z Jackiem wspomagamy się sprzętem tourowym, gdzie po planowanym zdobyciu szczytu Jacek chce zjechać  freeridowo w przepięknych kociołkach, ja natomiast w imieniu Prowing oraz jako członek teamu, rozdziewiczam ową górę pod kątem speedridingu.

Muzeum Norweskiego Przemysłu Rjukan - Norsk Industriarbeidermuseum Rjukan

Mróz dwudziestostopniowy w pełnym słońcu jest czasem zwodniczy. Okazuje się, że nie dobrałem odpowiednich ubrań do panujących warunków i po półgodzinnym marszu zaczynam się pocić jak przysłowiowa mysz. Niedawno, oglądając jeden z odcinków survivalowych o podobnej tematyce, na jednej ze znanych stacji telewizyjnych, zanotowałem ważne zdanie „You’re wet, you die” Oczywiście nie jest to kilkudniowy egzamin dojrzałości Eskimosa, ale nigdy nie wiadomo…  Postanawiam wyprzedzić grupę o stajanie, zdejmuję nadmiar odzieży i ściągam kask. Moje mokre już włosy w okamgnieniu sztywnieją zamrożone. Dosyć nieprzyjemnym zadaniem jest też rozebranie się w taki ziąb. Dodatkowo,  wbrew prognozom, wiatr zaczyna harcować, i to z najmniej przyjaznej strony, czyli z góry. Początkowo podmuchy są słabe. Okaże się jednak wkrótce że pokrzyżują nasze plany.

 

Po krótkim postoju i zastrzyku kalorii w postaci batona i łyku gorącej herbaty, ruszamy dalej w drogę. W miarę przemierzanych metrów, teren zaczyna się zmieniać. Dosyć przyjazny, jak do tej pory śnieg, przeobraża się w przymrożoną z wierzchu skorupę. Dodatkowo z powodu bardzo niskiej temperatury, foki w moich nartach odklejają się i zaczynam rozpaczliwą walkę z uciekającymi spod stóp deskami, które zapadają się  w najmniej oczekiwanych momentach. Przy takich zmaganiach, buty nie zachowują się już tak, jak powinny i zaczynają boleśnie ocierać. Chwilę wcześniej, piesi uczestnicy odłączyli się, podchodząc większą stromizną, jednak po bardziej przyjaznym terenie. Zaczynam żałować swojej decyzji o trwaniu przy nartach, ale jest już niestety za późno.

Zmagam się z przeciwnościami, ale najbardziej chyba z własnym ego. Mimo wszystko dobrze jest pobyć w trudnych warunkach, choćby po to, by złapać kontakt z samym sobą. Człowiek wtedy mentalnie wskakuje na inne obroty. Uważam, że można porównać to do pewnego rodzaju medytacji, stanu bycia w transie. Sprawy codzienne zostają w samochodzie, w domu, gdzieś daleko.
Nie czuć potrzeby myślenia o nie wyłączonym świetle w łazience itp. Takie Carpe Diem.
Jest się tu i teraz. Jeśli są jakieś problemy, to raczej dotyczą one danej chwili. Jak na przykład niedziałającego poprawnie sprzętu. Jestem zły na siebie! Pełna amatorszczyzna i zero przewidywalności. Nie zabrałem żadnych rzepów do przymocowania fok! Wyczerpanie też nie sprzyja pozytywnemu i racjonalnemu myśleniu. Goryczy kielich dopełnia fakt, ze mój aparat fotograficzny jest w naprawie oraz tracker gps nie funkcjonuje z powodu głupiego zaniedbania. Także przyjaciele z teamu tym razem nie mogą śledzić live moich poczynań, a co do fotoreportażu jestem zdany na Wojtka, który ma aparat. Lecz w tej chwili jest gdzieś daleko. Przyjdzie zatem, jak wielu przypadkach, dobrze zakodować sobie w pamięci jak najwięcej szczegółów, po to przynajmniej, by przy ognisku moc podzielić się jedną z nieudokumentowanych opowieści.

Jackowi także wcale nie jest lżej. Mimo, że jego foki funkcjonują zgodnie z przeznaczeniem, na niekorzyść działa szerokość jego freeridowych nart, które ślizgają się czasem powodując nieproporcjonalne zużycie energii w stosunku do przebytej drogi. Poza tym podmuchy zaczynają się wzmagać i obawiam się, że start w takich warunkach będzie niemożliwy.

Po dotarciu do około 2/3 wysokości (ok. 1700m n.p.m.) zauważam trop rosomaka(myślałem na początku ze to borsuka, ale kuzyn, myśliwy, uświadomił mnie później, ze borsuki o tej porze roku są w letargu) i tłumacząc sobie, że to znak, podejmuję decyzje o poszukaniu przyjaznego miejsca do startu i wyczekaniu na sprzyjający moment. Po odpoczynku i przygotowaniu sprzętu, co wcale nie jest takie proste na stoku o dużym pochyleniu, rozstaje się z  Jackiem, który wychodzi jeszcze kawałeczek w gore, ale chyba beznadzieja powoduje, że i on postanawia przerwać tę syzyfowa wspinaczkę.

W międzyczasie podmuchy są już naprawdę silne i moje przewidywania się sprawdzają. Szkoda mi tylko Muszkieterów, gdyż będą musieli zejść w dół z dwudziestokilogramowymi, wielkimi plecakami, ponieważ przy tym kierunku i sile wiatru, ich plan staje się niemożliwy do zrealizowania.
Zjeżdżam trawersem w dół do około połowy wysokości ok. 600m nad doliną, gdzie znajduję w miarę zaciszne miejsce, w którym podmuchy zdają się jakby zanikać. Wiem jednak, że jest to efekt rotoru na zawietrznej i może mnie w każdej chwili spotkać niemiła niespodzianka, mimo dużej stabilności speed wingu. Łyk wody, która jeszcze nie zamarzła w plecaku, chwila refleksji i rzut oka na dolinę… Układam sobie w głowie plan trasy, biorąc pod uwagę niebezpieczeństwa związane z  zawietrzną. Staram się zaplanować zjazd tak, aby nie ryzykować zbytnio wysokim lotem i trzymać się jak najbliżej stoku.

Pomysł już jest, więc ‘komu w drogę temu mokasyny”! Rozkładam skrzydło, mocuje kotwicami do zmrożonego śnieżnego podłoża i z bojowym okrzykiem, nieskrępowanym obawą, że ktoś mnie usłyszy (niemożliwe), ruszam w dół. Skrzydełko wypełnia się poprawnie i jestem nawet troszkę zdziwiony że poszło wszystko bezproblemowo. Po kilku sekundach osiągam oszałamiająca prędkość i zaczynam odczuwać jak nadnercza zaczynają pompować adrenalinę. Ekscytujące uczucie, które zna tak wielu i które czasem bywa zgubne. Ja jednak nie mam zamiaru dać ponieść się emocjom i kontynuuje wykonywanie zaplanowanego zjazdolotu. Z zawrotną szybkością ponad 70km/godz. pomykam między skałami mocno skoncentrowany, jednak kątem oka chwytam umykające przeróżnie ukształtowane zbocze. Raz z prawej, raz z lewej strony, czasem ślizgając się na nartach, czasem przelatując nad odsłoniętymi przez wiatr kamieniami. Wszystko przebiega zgodnie z zamierzeniami... Mam już w zasięgu decyzji planowane lądowisko, więc przygotowuje się do przeskoku nad garbem co przekłada się na odejście od zbocza i zwiększenie wysokości lotu. Do tej pory nie odnotowałem żadnych większych turbulencji, dlatego też nie mysle, że wraz z wyższym lotem wystąpi jakiś problem. Po chwili szybuje około 50m nad terenem i nagle zaczynam odczuwać noszenie. Robię zatem dwa ostre zakręty i po raz kolejny jestem zaskoczony. Wartość opadania, które osiągam w tych manewrach, dostarcza dodatkowej dawki adrenaliny. Za każdym razem  muszę się przestawiać z odruchów paralotniowych. Prędkość i dynamika skrzydła do speedridingu robią wrażenie, ale to też wymaga  szybkich reakcji. Wszystko jednak jest kontrolowane i nie ma sytuacji kryzysowych. Mijam garb i delikatnie zwalniając dotykam Matkę Ziemie, dojeżdżając jeszcze kilkadziesiąt metrów. Zatrzymuję się mniej więcej w planowanym miejscu, siadam na śniegu szczęśliwy i jakże  podekscytowany. Odciski na nogach i zmęczenie mają się nijak do tego co czuję w tej chwili.
Ochłonąwszy,  pakuje sprzęt i udaję się do samochodu, w którym już czeka zadowolony ze  swojej przygody Jacek. Postanawiamy zjechać do baru na cos ciepłego, a ponieważ moje przewidywania okazały się słuszne, reszta drużyny musi schodzić po zdobyciu szczytu.
Potrwa to co najmniej dwie godziny, więc mamy czas.

Norwegia nie jest kulinarną atrakcją świata, dlatego też spoglądając na menu i cennik decyduje się na kawę i frytki, Jacek natomiast szaleje i zamawia hamburgera w wersji wypas, tzn. z sałatką i frytkami. Czas miło upływa na rozmowie, lecz dzień chyli się ku końcowi a powrót chłopaków się wydłuża. Ja mam jeszcze w planach udać się 50 km w głąb tej dziczy, gdzie postanowiłem spędzić kilka dni trenując zjazdy ze skrzydełkiem na przygotowanym stoku z systemem wyciągowym. Czas mnie goni i mimo że jest mi przykro, iż nie uścisnę prawdziwych bohaterów tej wyprawy (wiem, jak jest trudno podjąć decyzje i zrezygnować z ryzykownego kroku, gdy zrobiło się ponad kilometr przewyższenia z nadzieją  na lot). Wsiadam w samochód i podążam dalej, ku kolejnej przygodzie..

Paweł „Pablo” Tomaszewski
Prowing Team Poland