Jak opisać 5 dni latania, wyjazdów w wysokie góry, przeżyć i myśli 9 osób?

Myślę, że nie sposób gdyż nie siedzę w ich głowach, myślę inaczej i czuję ale chcę żeby wiedzieli, że bez nich to byłoby jedno wielkie g. (Przypominam, że w układzie SI g to miara przyspieszenia – przyspieszenie ziemskie wynosi 9,81 m/s, stanowczo za dużo jak na spadanie swobodne).

I stało się, długo zapowiadany wyjazd wreszcie przeszedł z fazy parafiction do para-realflight. Termin wyjazdu uzgodniliśmy na 24-09-2009 godz. 16:00 z Ustrzyk Dolnych gdzie zawitali koledzy Szymek i Krzysiek z miasta Rzeszowa. Jak zwykle dopisał kolega Przemek vel. Szukal, który nie zapomniał zabrać tylko glajta, siebie i kofeterki do kawy, która już na miejscu okazała się wybawieniem dla zapuchnietych porannych oczu. Główna odprawa odbyła się w grodzie Leskim gdzie czekali na nas Wasko, Payonk, Aro oraz Maciek, którzy usiłowali się wszyscy wcisnąć w Payonkowe Subaru i udowodnili, że nie ma rzeczy niemożliwych. Tak więc grubo po planowanym czasie wyruszyliśmy w podróż. Dla jednych była to nie pierwsza wyprawa w takie góry i miejsce, miejsce wręcz magiczne, jakim jest rejon Bassano del Grappa, a konkretnie Semonzo gdzie spaliśmy, natomiast dla innych był to pierwszy wyjazd, który stał się niezapomniany. Droga okazała się całkiem znośna ale to pewnie tylko i wyłącznie dzięki panującym nastrojom i doborowemu towarzystwu. My tj Borys, Szukal, Bromba, Szymek i Krzysiek upakowani do pędzącego w oszalałym tempie vaana, po przeżyciu nocy zawitaliśmy na miejsce tj. znany większości camp o godzinie 10:30 dnia następnego. Przyznam, że spotkała nas miła niespodzianka w postaci niskiej ceny tj 8 ojro od duszy za dobę oraz wysokiego standardu samego miejsca. Mieliśmy do dyspozycji prąd i bieżącą wodę przy namiotach, neta na WiFi, prysznice i całkiem sporo miejsca jak dla nas wszystkich i na nasze pojazdy. Tak więc zaraz po zawitaniu na miejsce, rozbiciu namiotów Szukal zajął miejsce dla kolegów którzy byli jeszcze w drodze.


Fot. Bomba

Reszta ekipy przybyła niedługo później i przyznam, że wszyscy daliśmy sobie odpocząć po nocnej jeździe, nie trwało to jednak długo bo wszak wiadomo, że ciśnienie na latanie rosło i ....zaczęło się robić całkiem lotnie. W końcu kiedy słońce przebiło się przez chmury zapadła decyzja - jedziemy na startowisko na Cima Grappa. Ci co wiedzieli to wiedzieli a Ci co nie wiedzieli to mieli się przekonać co ich czeka. Zaczęło się już na serpentynach, które dla kogoś kto jedzie nimi pierwszy raz robią niezatarte wrażenie, że za chwilę samochód będzie leciał. I z każdym zakrętem bynajmniej mnie i jak się później okazało to Szymkowi i Krzyskowi jakoś z buźki znikał uśmiech zdobywcy a na jego miejsce wkradała się myśl - gdzie oni mnie wiozą :)
Po drodze zatrzymaliśmy się przy pierwszym startowisku. Piękny widok, dość stromo i nie ma że start nie wyjdzie a przestrzeń, która roztacza się zeń przy pierwszym zetknięciu przyprawia o zawrót głowy. No ale my jedziemy, wyżej więc z duszą na ramieniu zasiedliśmy do vana, z poczuciem drogi na rzeź, daliśmy się wieść wyżej i wyżej. Droga na Cima Grappa jest długa, kręta i...wymagająca od kierowcy skupienia zwłaszcza, że od czasu do czasu mijaliśmy rozpędzonych z góry rowerzystów którzy za nic mieli ostre zakręty i wąską drogę a zwłaszcza naszego równie rozpędzonego vana.

 


Po przyjeździe na miejsce rozkoszowaliśmy się roztaczającym się widokiem choć przyznam, że przez cały wyjazd towarzyszyło nam mniejsze lub większe mleko w powietrzu. W tym miejscu na chwilkę kończy się opowieść co robili wszyscy.
Kiedy odpaliłem i po chwili zobaczyłem pod sobą strome skały nieco mnie przytkało z wrażenia. Bezmiar przestrzeni, widok gór a pode mną grubo ponad siedem stówek zrobiło swoje - lekko mnie przytkało :) lecz na moje szczęście napotkałem komin który chyba wiedział, że wleciała w niego zbłąkana owca i szybko wytrząsł ze mnie każdą drobinę onieśmielenia nowym miejscem zmuszając do zajęcia się własnym skrzydełkiem, które zrobiło się takie jak się nazywa SKYWALK CAYENNE czyli ..podano na ostro. Pierwszego dnia uzyskałem 1h45min lotu co może nie jest żadnym wyczynem ale miłą niespodzianką było wygrzebanie się z 200m z powrotem nad maty i podziwianie sennego miasteczka Semonzo z góry. Tego dnia troszkę wiało lecz z wpasowaniem się w lądowisko nie było żadnego problemu gdyż jest ono wystarczająco duże i dostępne w zasadzie z każdego kierunku.


Na czerwono zaznaczone lądowisko

 Będąc już na ziemi, ciesząc się, że latało się dłużej od innych i wkurzając, że krócej od reszty teamu - Payonk to chyba babie lato rozpuszczał w powietrzu -  miałem czas obserwować jak latają ludziska a w zasadzie jak lądują, było nie było na ogromnej łące, gdzie trudno było się nie zmieścić a jednak zdarzały się przypadki lądownia w okolicznych winnicach a najbardziej skrajnym przypadkiem było przewieszenie glajta przez przewód zwisający nad drogą otaczająca lądowisko z dwu boków. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Tutaj nasuwa się kwestia ubezpieczenia a także flykarty, którą kupuje się w pkt. przy starym lądowisku - trudno nie trafić. Pani sprzedająca flykartę obligatoryjnie pyta o ubezpieczenie bez którego poprostu nie da się flykarty kupić. Co prawda nikt nas przez okres latania tj. pięciu dni o nic nie zapytał ale strzeżonego strzegą.

Każdy dzień latania kończyliśmy obowiązkowo zrzucaniem logów naszych lotów i baczną obserwacją, który ma dłuższego..... loga :).... po prostu nie ma jak to grupka zdrowych facetów.

Szybko kończący się dzień ubarwialiśmi wypadami nocnymi po okolicznych drogach z którymi sąsiadowały winnice a że wieczory lub też początek nocy nie były zimne więc całość była dość przyjemna.

 

Były też dwa miłe wieczory zakończone w sąsiedniej pizzerii do której zjeżdżała się cała masa luda okolicznego tak, że nie było czasem miejsca. Niestety gdyby tak chcieć ciągle imprezować trzebaby mieć worek kasy bo ani pizza ani wino nie jest tam tanie - cóż, jest to cena znanego miejsca.

Pomimo, że w okolicy jest kilka startowisk z niewiadomych przyczyn każdego dnia startowaliśmy z Cima Grappa. Dla nas to był raj, duże przewyższenie po starcie, piękne widoki i z definicji dłuższy lot a przy tym atrakcyjna droga na górę w wygodnym samochodzie. Ale ku przestrodze innych muszę to napisać, że gdyby nie wytrwałość kierowców, Borysa, Przemka, Payonka i naszych pojazdów niewiele by z tego wyszło.

 

Całość wyglądała tak, że rano jechaliśmy Peugeotem Borysa - raz wyszło, że w 8 osób + szpej -. Jazda na startowisko trwała 45 min w jedna stronę po naprawdę wymagającej drodze, ostrych zakrętach, mijankach z oszalałymi rowerzystami robiącymi sobie mega zjazdy i równie szybkimi motorami i to co dla nas było ciekawe i miłe dla kierowców było masakryczne co zresztą było widać po dotarciu na miejsce. Tak więc Borys spędzał 1,5 h za kierownicą każdego dnia w czym pomagał mu Przemo. Po wywiezieniu pierwszej tury Peugeot Borysa zjeżdżał po drugą ale wtedy zazwyczaj prowadził już Przemo, tym sposobem całość teamu była wywożona na górę.

 

Po udanym locie każdego z nas, spotykaliśmy się na lądowisku czekając aż wszyscy spadną a czasem przyznam ziemia ich mocno odpychała i każdy się z tego bardzo cieszył mimo, że to nie on był odpychany. Wtedy to Payonk swoim Subaru wyjeżdżał po Peugoeta i męczył się z własnym samochodem co też nie może ujść uwadze. Było to o tyle miłe, że każdego dnia dwie osoby mogły sobie jeszcze drugi locik zaliczyć co i mi się przytrafiło. Oczywiście wszyscy online robili zrzute na paliwo a to kończyło się niezwykle szybko.

W tym miejscu przyznam, że właśnie ten wieczorny lot najbardziej utkwił mi w pamięci z wyjazdu. Drugi lot dnia, w zasadzie kiedy już słońce zachodziło, tylko lekki wietrzyk, zbyt lekki na alpejkę więc pozostał klasyk. Samochody już mi zniknęły z oczu jadąc na dół pozostawiając mnie samego na startowisku. Tej ciszy i majestatycznego spokoju nie da się zapomnieć. Obawiałem się o start bo zaczynało zawiewać od zachodu więc na kontemplację na ziemi nie było czasu - i bardzo dobrze bo ta chwila, zupełnej nirwany nadeszła w powietrzu. Pierwsze chwile nazwałbym zdziwieniem czy wręcz zakłopotaniem bo.... poczułem się jak w fotelu przed olbrzymim ekranem. Zero czegokolwiek, nic.... spokój i cisza, tylko słyszę jak linki tną powietrze. Opadanie -0,5 z rzadka -1 m/s czasem zerówka. Wyłożyłem się w uprzęży i chłonąłem ten spokój i widok, powoli przesuwające się w dole góry - dodam, że bardzo piękne góry. Ten spokój mnie zaczarował, ocknąłem się nad dolina Santa Felicyta (pomiędzy Bassano del Grappa a Costalungą) i ku mojemu zaskoczeniu miałem dość wysokości by przeskoczyć dalej na Costalungę. Nad Costalungą vario zacięło się na zerówce więc ucieszony tym faktem i mając w zapasie ze 200m poleciałem na drugą stronę znikając z oczu czekającym na startowisku. Niestety matka ziemia przypomniała sobie o przyciągając mnie do siebie niebezpiecznie szybko. Nie mając możliwości powrotu nad szczytem skierowałem się w dolinę i nią wróciłem nad lądowisko z odrobiną zapasu. Czuję, że podobnie jak na mnie taki lot podziałał na każdego komu było dane dokonać wieczornego zlota.

Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Pięć dni niczym niezmąconego latania minęło bezpowrotnie pozostawiając po sobie jedynie piękne wspomnienia i nieco zdjęć, które do oglądnięcia są w naszej galerii

Piotr Bramberger